czwartek, 23 stycznia 2025r.
Home Wspomnienia Wiekowy Jubileusz Mojej Szkoły w Kamieniu
Wiekowy Jubileusz Mojej Szkoły w Kamieniu

     Zadzwonił bardzo szanowany i ceniony mieszkaniec Kamienia Józef Czubat z pytaniem, czy nie mam spisanych wspomnień z czasów nauki w szkole w Kamieniu. Jakie wspomnienia może mieć prawie osiemdziesięcioletni Kamieniak. Wydawało mi się, że niewiele można napisać o tych latach. Starałem się sięgnąć pamięcią do lat pięćdziesiątych, do koleżanek i kolegów ze szkoły: Krysi, Janiny, Wandzi, Heleny, Urszuli, Adasia, Genka, Leszka, Staszka, Józka i wielu innych, których imion nie pamiętam. Jako uczeń Szkoły Podstawowej w Kamieniu rozpocząłem naukę w 1953 roku. To jest ważny rok w historii świata z uwagi na śmierć Józefa Stalina. Pamiętam komentarz ojca o opłakującej kobiecie, że to powinny być „łzy radości”, gdyż zmarł jeden z największych zbrodniarzy w historii ludzkości. W pierwszych dniach mojej edukacji odległość jaką musiałem przejść do szkoły wynosiła ok. 2,5 kilometra i po drodze miałem do pokonania dwa wzniesienia. Śmiało mogę się usprawiedliwić, że do szkoły miałem trochę „pod górkę”!

     Mieszkaliśmy w Steinau na komornym w ostatnim domu wioski. Można nawet powiedzieć, że dom stał już za wsią, gdyż oddzielała nas od ostatniego domu Steiunau droga na Najfeld. Zabudowania architektonicznie różniły się od zabudowy poniemieckiej wioski zarówno w kształcie budynków, ale też położeniem na działce: części mieszkalnej domu, kuźni i obory, które były w jednym ciągu. Wędrówka przez całą wiochę po nauki w szkole wcale nie była przyjemna, gdyż byłem jedynym, który chodził do szkoły w Kamieniu, natomiast moi rówieśnicy uczyli się w szkółce poniemieckiej położonej w środku Steinau. Ja jednak od razu chodziłem do tej szkoły w samym centrum Kamienia, ale w niedługim czasie przenieśliśmy się do naszej nowej siedziby, blisko cmentarza na Linksajcie. Z tej nowej siedziby miałem już tylko pół kilometra do szkoły.

     Pierwsza lekcja zaczynała się od pacierza „Ojcze nasz”. Historii uczył nas dyrektor szkoły Wiktor Legutko. Mieliśmy problemy z matematyką, za nieuctwo były kary dyscyplinarne w postaci okładania otwartej dłoni drewnianą linijką, po odliczeniu razów rachunki szły nam znacznie łatwiej i dość szybko nauczyliśmy się dodawać, odejmować, w mig opanowaliśmy tabliczkę mnożenia oraz dzielenia. Gorzej było z pisaniem, bo złamałem sobie rękę na rowerze i prawa ręka była w gipsie, więc pisałem lewą ręką, co niezbyt się to pismo podobało nauczycielce, za co miałem obniżony stopień. Pisałem za to opowiadania o jeleniach i pływaniu łódką po Sanie i Wiśle do Gdańska. Opowiadania te nawet się podobały polonistce i miałem zawsze pozytywny stopień z polskiego. Znalazłem kiedyś w domu skrzypce i chciałem się uczyć grać na tych skrzypcach, które nie miały części strun i smyczek był pozbawiony części włosia. Ojciec mnie zbywał, ale w końcu kazał się zgłosić do Pana Legutki, który prowadził chór i miał muzykantów. Pan Legutko uznał jednak, że skrzypce wymagają zbyt wiele naprawy i uzupełnień, odesłał mnie do lutnika w Rzeszowie, czy nawet w Krakowie. Ojciec jak usłyszał, że skrzypce wymagają nakładów finansowych, z uwagi na znaczne wydatki przy budowie domu, inwestycję w naukę na skrzypcach jedynego syna odłożył na lata późniejsze. W ten sposób Polska utracił przyszłego „wybitnego” skrzypka (być może nawet drugiego Kulkę). Skrzypce oczywiście zniknęły, które po latach odnalazłem we Wrocławiu u stryja Józka, który czasami coś tam sobie na nich rzępolił.

 

     W szkole zatrudniona była kadra nauczycielska z dyplomami zawodowych nauczycieli, z którymi mieliśmy dobry kontakt, lubiłem polonistkę i wuefistkę. Bardzo ciekawym nauczycielem był Pan Adam Makuch, którego podziwialiśmy za jego styl bycia, wyszukane maniery i ubiór, miał odpowiedni strój na rower i nietypowe uczesanie, a przede wszystkim zamiłowanie do sportu i muzyki. Miał swój gabinet za sceną teatralną, prowadził warsztaty teatralne dla wszystkich chętnych. Zazdrościliśmy mu roweru - popularnej „kozy”, którą uważaliśmy za rower wyścigowy, na którym jeździł do pracy i nigdy się nie spóźnił.

     Religię mieliśmy w wynajętej salce w budynku, gdzie kiedyś był sklep żelazny i było nawet czuć jeszcze zapach tego żelastwa. Religi uczył ksiądz, który przygotowywał nas do komunii świętej. Po lekcjach zawsze wracaliśmy do domu w trójkę: Adaś, Genek i ja, przechodziliśmy przez kościół, w którym się oczywiście modliliśmy przy balaskach. Następnie przez „babiniec” szliśmy przez cmentarz, każdy do swojego domu. Wychodząc z kościoła Adaś jako „złota rączka” miał klucz do drzwi pomiędzy „babińcem”, a nawą kościoła i je zazwyczaj zamykał na klucz. Pewnego dnia Adaś zapomniał zamknąć „babiniec” i dał klucz Genkowi, aby ten zamknął te drzwi, gdy będzie wracał z biblioteki. Byliśmy zapalonymi czytelnikami książek podróżniczych wiejskiej biblioteki jak: Przygody Hucka Finna, Przygody Tomka Sawyera, Życie na Missisipi Marka Twaina oraz Juliusza Verne’a: Dzieci kapitana Granta, Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi, Tajemnicza wyspa, albo Daniela Defoe Przypadki Robinsona Crusoe. Genek jako solidny i bogobojny katolik chciał zamknąć ten „babiniec”, ale proboszcz mu w tym przeszkodził, idąc na nieszpory zapytał się; co on tu robi o tej porze w tym pomieszczeniu, ten szczerze oświadczył, że przyszedł zamknąć drzwi, bo kolega zapomniał je zamknąć. Sprawa się dopiero wyjaśniła, gdyż od dłuższego czasu księża polowali z kościelnym na nas, tj. na Adasia, który w dobrej wierze zamykał te drzwi. Zamknięcie tych drzwi powodowało przeszkodę przy chrzcie dzieci, które nieochrzczone oczekiwały na chrzest w tym „babińcu”. Księża nie mieli klucza do tych drzwi i trzeba było wzywać Wykę - ślusarza do otwarcia drzwi. Za karę w trójkę musieliśmy zrywać jabłka w ogrodzie przy plebani i wykonać też inne prace przy kościele. Klucz oczywiście został zarekwirowany na potrzeby kościoła.

     Wiosną jedliśmy czereśnie z drzewa, które rosło na cmentarzu. Miałem nawet torsje po tych czereśniach, a mama mówiła, że to „trupi jad” mi zaszkodził, ale mi bóle minęły i przeżyłem te dolegliwości. Ostatecznie udało się mi skończyć tę podstawówkę i udałem się już po nauki do Wrocławia, gdzie przez 5 lat mieszkałem w internacie, co mi się nawet bardzo spodobało, a skończyło się to niestety emigracją z moich ukochanych stron.

     Edukacja dzieci jest najważniejsza i w Kamieniu mamy szkołę w nowym obiekcie, już wg najnowszych standardów budowli projektowanych do celów dydaktycznych dla młodzieży, z pełnym zakresem do nauki i uprawiania sportów. Życzę wszystkim uczniom samych sukcesów i międzynarodowej kariery.


Pozdrawiam: Władysław Wąsik

 

Kto jest online


     Naszą witrynę przegląda teraz 19 gości 

Wsparcie działalności

 

Towarzystwo  Przyjaciół   Kamienia

 jest organizacją pożytku publicznego.

Można przekazać 1,5 % podatku

 W zeznaniu podatkowym należy wpisać:   KRS - 000 0037454

i deklarowaną kwotę podatku.

 

Wypełnij PIT on-line i przekaż 1.5% dla Towarzystwa Przyjaciół Kamienia

Copyright ? 2010 Towarzystwo Przyjaciół Kamienia. Design KrS, Valid XHTML, CSS