"SPRAWIEDLIWI WŚRÓD NARODÓW ŚWIATA" MARTA I WŁADYSŁAW MIAZGOWICZOWIE WE WSPOMNIENIACH CÓRKI KRYSTYNY MIAZGOWICZ-ŚLEZIŃSKIEJ |
|
|
|
czwartek, 11 stycznia 2024 18:26 |
MOI RODZICE
Marta Miazgowicz z domu Wianecka
Urodziła się 01. 12. 1917 r. w Żabnie gm. Radomyśl nad Sanem, jako córka Marianny z d. Gębala i Franciszka Wianeckich. Miała troje rodzeństwa: siostrę Annę i braci - Jana i Adama. Jej rodzice byli rolnikami, właścicielami dużego gospodarstwa wyposażonego w niezbędne na owe czasy maszyny i sprzęt. Przez pewien czas ojciec był wójtem, zwracał uwagę na wzajemną pomoc, sam dając jej przykład. Użyczał sąsiadom swoich maszyn, a oni pomagali mu w pracach polowych. Osiągane dochody były przeznaczane na rozwój gospodarstwa oraz kształcenie dzieci.
Marta uczęszczała kolejno do szkół w Żabnie, Radomyślu i Rozwadowie, a następnie do gimnazjum w Nisku. Ukończyła je w roku 1937, zdając egzamin maturalny i uzyskując świadectwo dojrzałości.
W Nisku poznała Władysława Miazgowicza, pracownika Urzędu Skarbowego i 29 lipca 1937 r. wyszła za niego za mąż. Ślub odbył się w kościele parafialnym w Radomyślu.
Władysław Miazgowicz
Urodził się 28. 06. 1911 r. w Kamieniu Prusinie, jako syn Walerii z d. Socha i Józefa Miazgowiczów. Miał pięcioro młodszego rodzeństwa: Marcina, Emilię, Stanisławę, Józefę i Eugeniusza oraz starszego przyrodniego brata Józefa. Rodzice byli rolnikami, a także właścicielami dobrze prosperującego sklepu. Dorastał więc we względnie zamożnej rodzinie, mając obowiązki typowe dla wiejskiego chłopca: w domu, gospodarstwie, a potem w szkole. Do roku 1918 Kamień znajdował się w zaborze austriackim i z tego okresu do końca życia Władysław wspominał tragiczne zdarzenie, którego był świadkiem jako czterolub pięcioletnie dziecko. Wydarzenie to związane było ze sklepem jego ojca, którego działanie bardzo nie podobało się handlującemu na tym terenie żydowskiemu sklepikarzowi. Chcąc doprowadzić do jego likwidacji, fałszywie oskarżył właściciela o jakieś przestępstwo i wraz z austriackim żandarmem przyszedł „wymierzyć sprawiedliwość”. Nie wiadomo, czy pobicie do nieprzytomności (na oczach żony i małego synka) właściciela sklepu było jedynym „zadośćuczynieniem” i czy pomogło oskarżycielowi zwiększyć dochody, ale sklep się ostał i potem w wolnej Polsce działał bez przeszkód. Jednak pobity skutki „wizyty” odczuwał do końca życia, a zmarł w 1940 roku w wieku 63 lat[1].
Władysław naukę pobierał w wolnej już Polsce. Po skończeniu szkoły w Kamieniu uczęszczał do Gimnazjum w Nisku, w którym w roku 1931 zdał egzamin maturalny i uzyskał świadectwo dojrzałości. Po maturze odbył roczną czynną służbę wojskową w Szkole Podchorążych Rezerwy we Włodzimierzu Wołyńskim, którą ukończył w 1932 r. jako oficer rezerwy artylerzysta. Następnie rozpoczął studia na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie na wydziale prawa. Ze względów zdrowotnych przerwał je już po trzech latach i podjął pracę w Dziale Katastralnym w Urzędzie Skarbowym w Nisku. Tam poznał wspaniałą dziewczynę, uczennicę tego samego gimnazjum, do którego wcześniej uczęszczał - Martę Wianecką. W roku 1937, po zdaniu przez nią egzaminu maturalnego, 29 lipca młodzi zawarli związek małżeński.
CZAS WOJNY
Młode małżeństwo zamieszkało w Nisku. Mąż nadal pracował w Urzędzie Skarbowym, a żona ukończyła roczny kurs handlowy, zorganizowany w Nisku dla przyszłych pracowników powstającej Stalowej Woli. We wrześniu 1938 roku przyszło na świat ich pierwsze dziecko, córka Krystyna, czyli ja. W październiku radość z powiększenia rodziny została przytłumiona śmiercią Marianny Wianeckiej, mojej Babci. Rodzinne szczęście trwało rok i zostało przerwane przez wybuch II wojny światowej. Ojciec otrzymał kartę mobilizacyjną z w rozkazem stawienia się w Jarosławiu, gdzie stacjonował 24. Pułk Artyleryjski. Jego bateria była gotowa do wyjazdu na front 7 września i wtedy wszystko zostało zbombardowane; koszary i dworzec kolejowy, na którym stał pociąg z żołnierzami, końmi, armatami i całym sprzętem bojowym. Wagony zostały rozbite, a tory kolejowe uszkodzone. Pospiesznie gaszono pożary, opatrywano rannych i ewakuowano cały garnizon, gdyż wojska nieprzyjaciela zbliżały się do miasta. Ojciec został ranny w nogę, ale nie opuścił swojego pułku. Nocami (w dzień drogi były ostrzeliwane i obrzucane granatami z samolotów) wycofywano się na wschód do Tarnopola, gdzie organizowano obronę wraz z tamtejszym garnizonem. Po najeździe wojsk sowieckich 17 września Wojsko Polskie otrzymało rozkaz przekroczenia granicy i udania się do Rumunii lub na Węgry. Ale już 18. podczas marszu rozpoczął się ostrzał na tyłach wojska przez artylerię sowiecką. Wobec braku rozkazu walki i podpisania paktu o nieagresji Polacy się nie bronili i sądzili nawet, że otrzymali pomoc. Zrozumieli, co się stało, gdy rozpoczęło się rozbrajanie wojska, izolacja i natychmiastowa wywózka oficerów. Ojciec nie będąc w mundurze oficerskim (brakowało mundurów po bombardowaniu w Jarosławiu), z ranną nogą, został potraktowany jak „zwykły” żołnierz i po kilku dniach przetrzymywania bez jedzenia i picia zwolniony razem ze wszystkimi do domu. Przy pomocy dobrych ludzi, ze względu na stan rannej nogi (groziła mu amputacja), dotarł do Garnizonowej Izby Chorych w Brzeżanach, w której otrzymał pomoc i po 6 dniach został skierowany do dalszego leczenia w Jarosławiu. Nie skorzystał z tej kuracji (skutki odczuwał do końca życia), obawiał się bowiem o rodzinę. Gdy przekroczył linię demarkacyjną między Sowietami a Niemcami, ci ostatni natychmiast osadzili go w obozie jenieckim w Zamościu. Po przeszło miesiącu ze względu na znajomość języka niemieckiego został zwolniony z poleceniem stawienia się do pracy w Urzędzie Skarbowym w Nisku. Tak też uczynił. Niedługo po powrocie, w lutym 1940 r. umarł mu Ojciec - Józef (mój dziadek). Praca zmniejszała ryzyko aresztowania, ale go nie likwidowała. Już latem 1940 r. nastąpiły aresztowania i wywózka do Oświęcimia najbardziej znanych obywateli oraz wielu młodych, rówieśników moich Rodziców. W roku 1941 naczelnikiem Urzędu Skarbowego został Ukrainiec, który zwolnił Ojca z pracy. Sytuacja była więc groźna - bezrobotny, do tego inteligent, mógł zostać aresztowany w każdej chwili. Wtedy zadziałał Ojciec Mamy (a mój Dziadek). Franciszek Wianecki we wsi Żabno wynajął Rodzicom mały domek wiejski z usytuowaną na podwórku ubikacją oraz zabudowaniami gospodarczymi, a także aby mogli się wyżywić, dał do uprawy dwie morgi pola. Domek posiadał dwoje drzwi wejściowych: frontowe i gospodarcze od strony podwórka, z których korzystaliśmy. Stał na rozdrożu, w dość eksponowanym miejscu, bowiem w odległości ok. 10 m znajdował się sklep, w którym posiadacze kartek zaopatrywali się we wszystkie potrzebne dożycia artykuły i w którym bardzo często bywali Niemcy. Ogrodzenie było niskie, więc otoczenie obejścia było doskonale widoczne z zewnątrz. Jednocześnie dom był nieco odizolowany, gdyż od budynków sąsiadów oddzielało go z jednej strony pole, a z drugiej ogród, a z tyłu za zabudowaniami gospodarczymi, stodołą, stajnią i szopą również były pola. To miało swoje znaczenie. W tym domku mieszkaliśmy do 1945 r.
Gdy przeprowadziliśmy się do Żabna, nie miałam jeszcze trzech lat, nie pamiętam więc początków naszego pobytu. Wiem tylko, że Ojciec cały czas się ukrywał, gdyż jego aresztowanie było ciągle bardzo możliwe. To, co teraz o przedstawię, wiem z relacji Rodziców. Żołnierze niemieccy nie tylko bywali w pobliskim sklepie, ale też przeprowadzali różne akcje, poszukując przede wszystkim młodych mężczyzn. Według słów Mamy wtedy w całej wsi panowała pełna lęku, grobowa cisza, niezakłócana nawet szczekaniem psów. W jednej z takich akcji złapano i Ojca. Prowadzono go przez całą wieś do punktu zbornego, gdzie w szeregu stało już wielu innych ludzi. Przez całą drogę szłam za Nim płacząc i głośno go wołając i ten płacz małego dziecka słychać było w całej wsi. Gdy tylko Ojciec stanął w szeregu, podeszłam do swojego tatusia, wzięłam go za rękę i przyprowadziłam do domu. Żołnierze w tym momencie odwrócili głowy. Reszta zatrzymanych została wywieziona do obozu w Treblince. Tego zdarzenia zupełnie nie pamiętam, ale późniejsze - tak. Na przykład wycelowane we mnie karabiny, gdy na widok idących przez podwórko żołnierzy niemieckich szukających Ojca, schowałam się pod stół w pokoju, a zwisający ze stołu obrus był podnoszony skierowanymi w moją stronę karabinami. Ale nie było to jakieś traumatyczne przeżycie, Ojca nie było w domu, wszystko dobrze się skończyło. Mieszkaliśmy na wsi, nie byliśmy więc nigdy głodni, ale życie było bardzo ciężkie. Całe nasze gospodarstwo to dwie morgi (ok. 1,2 ha) pola, koza, kilka królików i kur. W miarę swoich możliwości pomagał nam Dziadek, ale nie były one duże, rolnicy bowiem musieli oddawać okupantowi tzw. kontyngenty ze zboża, ziemniaków, bydła i świń. Zwierzęta były kolczykowane i nie było możliwości wykorzystywania ich we własnym gospodarstwie. A do życia potrzebna była nie tylko żywność, ale i artykuły przemysłowe, zwłaszcza dla dzieci, które nic sobie nie robiły z tego, że jest wojna i po prostu rosły. Pamiętam, jak nie mając już butów, chodziłam, a raczej człapałam w o wiele za dużych butach Mamy, chociaż one miały rozmiar tylko 35. Organizowano więc wyjazdy do Warszawy z „wygospodarowanymi” artykułami spożywczymi i po ich sprzedaży kupowano to, co było potrzebne. W taki sposób stałam się właścicielką upragnionych bucików. Takie „wycieczki” były jednak bardzo rzadkie i ogromnie ryzykowne, ponieważ w pociągach, a także w samej Warszawie Niemcy przeprowadzali rewizje i w razie wykrycia nielegalnego przecież handlu, dokonywali natychmiastowych rozstrzeliwań albo wywozili do obozu. W sytuacjach zagrożenia w zdecydowanej większości można było liczyć na pomoc zupełnie obcych ludzi. Ale nie zawsze, byli niestety i wśród Polaków pazerni zdrajcy. Na jednego z nich trafiła nasza Mama, która wraz ze swoją kuzynką wiozła żywność do Warszawy, tym samym pociągiem, którym jechali na front niemieccy żołnierze. W pewnym momencie podszedł do nich polski kolejarz, chyba kierownik pociągu, który oświadczył, iż wie, że one „jadą na handel” i zażądał oddania „towaru”, w razie odmowy grożąc wydaniem ich niemieckim żandarmom na najbliższej stacji. Chwalił się przy tym, że dzień wcześniej podczas ulicznej łapanki o schronienie w jego domu prosiła kobieta mająca bańkę śmietany, a on, ponieważ nie chciała jej oddać - wydał ją w ręce Niemców. Nie było żartów i nie było chwili do stracenia. Mama, znając język niemiecki, natychmiast poszukała niemieckiego oficera odpowiedzialnego za wojsko, powiedziała, że jest żoną żołnierza, że powodem jej wyjazdu jest zaopatrzenie małego dziecka i przedstawiła sytuację, w jakiej wraz z kuzynką się znalazły. Był oburzony i wziął je pod swoją opiekę. Na stacji, gdy pociąg zwalniał, dał znak do dalszej jazdy uniemożliwiając wejście kontroli. Na pożegnanie otrzymały ciepłe skarpetki i kilka innych drobiazgów. Taka postawa wśród Niemców zdarzała się bardzo rzadko, ale miała miejsce i trzeba ją odnotować. Rzadko zdarzała się jednak również tak negatywna postawa wśród Polaków, jak tego pracownika kolei, kiedy nie miały znaczenia narodowość i pochodzenie ofiar, liczył się tylko zysk. A może także satysfakcja z poczucia władzy? Nie wiem.
|
Więcej…
|
EMIGRACJA STEINAU - Familia Lorfingów |
|
|
|
piątek, 05 stycznia 2024 19:37 |
DEDYKACJA Pierwszym wydarzeniem o znaczeniu historycznym dla rodziny Lorfingów był wyjazd Mathiasa Lorfinga do Ameryki oraz następnie emigracja jego pięciu braci: Filipa, Henryka, Jerzego, Macieja i Jakuba, którzy zapuścili swoje korzenie w hrabstwie Lavaca i których potomkowie wyrośli i rozproszyli się w ciągu dziesięcioleci po całej Ameryce. W 1885 roku Mathias Lorfing przybył do Ameryki na statku „SERVIA” i figuruje na stronie: https://heritage.statueofliberty.org/passenger-result. „Dla Filipa, Henryka, Jerzego, Macieja i Jakuba Lorfingów, którzy jako osadnicy w hrabstwie Lavaca byli przykładem niezłomnego ducha, praktykowali silne przekonania chrześcijańskie i głównie im ta historia rodzinna jest dedykowana"!
Fotografia poniżej przedstawia familię Lorfingów w 1930 roku w USA.
Zaktualizowane wydanie z 1982 r. jest dedykowane Karolinie (Lenie) Rode i Minnie Lorfing, która jest osiemdziesięciolatkiem. Reprezentują one najstarszych żyjących członków rodzin Filipa i Jacoba Lorfingów. Ta publikacja jest tylko drobnym wyrazem wyznania miłości i podziękowania za przewodnictwo, które tak starannie zapewniane było przez lata. Ich wielka mądrość i niezłomne oddanie dla rodziny służy nadal jako latarnie dla wszystkich, którzy podążają za nimi, z pokolenia na pokolenie.
PRZEDMOWA do drugiego wydania z 1982 r. „Family Lorfing”
Na przestrzeni lat pojawiło się wiele próśb od czasu pierwszego wydania „Lorfing Family”. Historia familii Lorfing została po raz pierwszy opublikowana w 1970 r. W celu zaktualizowania informacji o członkach całej rodziny powstało drzewo genealogiczne Lorfingów. Trud gromadzenia danych o urodzeniach i małżeństwach przez lata wzbogaciły archiwa życia rodziny od najwcześniejszych pokoleń. Wszystkich, którzy są „nowymi członkami rodziny witamy we wspólnocie miłości i troski o siebie nawzajem, które są znakami rozpoznawczymi Lorfingów. Moja rodzina i jej dziedzictwo zawsze były powodem do dumy. Cieszę się, że mogę przesłać ten zapis genealogiczny naszych przodków, którzy odważnie je ustanowili. Nie jest prawdą, nie jest to jednak regułą, że po nas nastąpią pokolenia, które wypełniają gałęzie drzewa genealogicznego i którzy reprezentują dojrzewające owoce ITS. Pragnę podziękować mojej rodzinie za pomoc w przygotowaniu tej książki do publikacji: mojemu mężowi Herbertowi, który jako pierwszy skłonił mnie do skompilowania historii familii, moim dzieciom: Stephenowi Frelsowi za projekt okładki oraz Kay Frels i Ralph Falkenbergowi za pomoc redakcyjną oraz moim wnukom: Largie i Rebecce Woytek, którzy wydrukowali i sprawdzili całość książki.”
Tak pisała Małgorzata Lorfing Woytek w Seguin, Teksas w lipcu 1982 r.:
W maleńkiej austriackiej wiosce - kolonii Steinau w prowincji Galicja, gdzie egzystencja była ciągłą ciężką pracą na chleb przodek rodziny Lorfingów postanowił szukać większych i lepszych możliwości życia w nowym kraju. Dzięki oszczędnemu życiu i ciężkiej pracy zdobyli środki potrzebne na kupno farmy w hrabstwie Lavaca w Teksasie i umożliwiło to jego rodzinie i potomkom, zdobyć wykształcenie i zbudować udane życie w wielu różnych zawodach.
Napis na statule wolności wita wszystkich przypływających do Nowego Jorku, który brzmi: „Daj mi twoje zmęczone, Twoje biedne, Twoje tłumy tęskniące za wolnym oddechem, nieszczęsne odpadki twojego tętniącego brzegiem., przyślij mi te, bezdomne, miotane burzą, podnoszę lampę obok złotych drzwi!"
Mathias Lorfing był pierwszym z klanu Lorfingów, który wszedł w te „Złote drzwi”. Do Nowego Jorku przybył w 1885 roku wraz z Konradem oraz Marie Nessel. Konrad był kuzynem Mathiasa. Kilka lat później Mathias powrócił z Nowego Jorku do Galicji, by spotkać się w Steinau ze swoją narzeczoną Elżbietą Konrad. Przepisy imigracyjne wymagały, aby tam się pobrać. Nowożeńcy przypłynęli do Teksasu statkiem i w Porcie Galveston nad Zatoką Meksykańską wysiedli na ląd. Podobnie Henry Lorfing opuścił swoją żonę Christinę (z domu Hassinger) i ich dwie córki Ellę i Annę, które pozostały w Steinau, kiedy wyemigrował do Ameryki. On także dołączył do brata Mathiasa w Teksasie, pracując razem mozolnie w Moravia, aby zarobić dużo dolarów. Potrafił zaoszczędzić wystarczająco dużo pieniędzy, aby wysyłać je dla swojej rodziny w Steinau. Kiedy jego żona i dzieci w końcu przyjechały do Teksasu, zamieszkali w domu z bali, dopóki ich dom nie został zbudowany na farmie w Shiloh. Gospodarstwo o powierzchni 86,8 akrów zostało zakupione od L.E. Neuhausa w dniu 1 stycznia 1895 roku, kosztem 1400 dolarów.
Mathias osiedlił się w USA na stałe i pracował jako kowal. 10 grudnia 1900 r. zakupił 87,6 akrów farmy od Konrada i Marie Nessel za 1 650 dolarów. Wkrótce potem przeniósł się z rodziną do Shiloh. Mathias i jego żona mieli czworo dzieci - jedna córka zmarła. Założony przez niego dom służył jako trasa osadnicza dla jego czterech braci, którzy podążyli za nim do Ameryki podczas następnych dwudziestu lat.
Czwarty brat, Jacob, dołączył do pierwszej trójki braci Lorfingów w 1892 roku. Współpracował z Mathiasem jako kowal od kilku lat. Jakub ożenił się z Teresą Hassinger i przeniósł się do St. Jana, gdzie mieszkali do 1902 roku osiedlili się na farmie o powierzchni 57,75 akrów w Hackberry. Teren ten został zakupiony od L. E. Neuhausa za 1089 dolarów. Po śmierci Teresy w 1906 roku Jacob ożenił się z Heleną Klare.
Philip Lorfing i jego żona Elizabeth rozpoczęli podróż do Ameryki 18 września 1902 roku. Razem z nimi przypłynęło ich trzech synów: Michał, Gottlieb i Henryk. Ich najstarszy syn Phihp, a także jego żona Barbara i ich dziecko syn Jakub, również odbył podróż do USA, która trwała sześć dni. 24 września grupa emigrantów przybyła do Nowego Jorku, gdzie odwiedzili Philipa i Elizabeth i byli ugoszczeni przez Elizabeth Herurig oraz Caroline i Katherine Lorfing. Po dwóch tygodniach pobytu w Nowym Jorku Klan Lorfingów ze Steinau popłynął do Teksasu. Przybyli do Galveston 2 października 1902 roku. Bracia Mathias, George i Jacob spotkali się ze swoimi krewnymi w Schulenbergu na dworcu kolejowym, gdzie wsiedli do pociągu ciągnionego przez lokomotywę, który zawiózł ich do domu Henry'ego Lorfingrsa, gdzie historia emigracji rodzin do Teksasu zakończyła się wcześnie w niedzielny poranek o godzinie 4. rano.
Filip i Barbara kupili farmę o powierzchni 149,5 akrów ziemi od J.D. iKizzie Mayes 1 października 1908 r. Cena zakupu za nieruchomość wynosiła 5681 dolarów. W okresie przejściowym rodzina Philipa Lorfinga mieszkała na farmie należącej do Jacoba Lorfinga. Zgodnie z tradycją swojej ojczyzny, Filip i Elżbieta mieszkali z najstarszym synem i jego rodziną w nowym gospodarstwie, podobnie jak ich najmłodsi trzej synowie.
Powyżej zdjęcie Familii Lorfing w 2021 r. w USA
Informacje powyższe przytaczam na podstawie bardzo swobodnego tłumaczenia udostępnionego skanu części książki „LORFING FAMILIA”. Dla ułatwienia przeliczenia miar dla zainteresowanych informuję, że podstawową jednostką miary powierzchni ziemi w USA jest akr równy 4047 m2, czyli 0.4047 ha.
Philip Lorfing z żoną Barbarą oraz liczną rodziną w USA
|
Więcej…
|
piątek, 29 grudnia 2023 14:48 |
Przy głównej alei cmentarza parafialnego w Kamieniu znajduje się jeden z najstarszych nagrobków tego cmentarza. Zabytkowy kamienny pomnik otoczony jest kutym żelaznym niewysokim ogrodzeniem, pamiętającym czasy powstania nagrobka, 120-letnie ogrodzenie uległo znacznej już korozji. Inskrypcje na nagrobku świadczą, iż pochowani w tym grobie są Bogusław Pavlik (24.12.1892-22.05.1902) oraz Józef Karol Pavlik (1851-1904).
fot. arch. pryw. A. Pawlik
Józef Karol Pawlik (oryginalnie Josef Pavlik) był Czechem, urodził się 22 marca 1851 r. w Bratronicach, parafia Zabori, kraj południowoczeski, z dzisiejszą stolicą w Czeskich Budziejowicach. Ojciec był piwowarem, rodzina Pavlików zajmowała się browarnictwem przez dziesięciolecia.
Ożenił się 11 września 1880 r. w Nisku z 17-letnią Anną z Wojaczyńskich, pełnił wówczas funkcję leśniczego.Anna Wojaczynska pochodziła z rodziny o korzeniach szlacheckich, jej ojciec był powstańcem styczniowym, nauczycielem, ekonomem, pisarzem w sądzie w Nisku. Od lata 1881 roku zamieszkiwali w leśniczówce we wsi Barce (dziś część Niska), gdzie urodziło się ich pierwsze dziecko. Mieli w sumie 10. dzieci, z tego 9-cioro urodziło się w Kamieniu począwszy od grudnia 1882 do 19 września 1903. Wszystkie dzieci wykształcili, są wśród nich m.in. inż. architekt, fotograf artystyczny, późniejszy burmistrz Niska, żołnierz zawodowy kawaler Orderu Virtuti Militari, jedna z czterech córek była nauczycielką.
Przekazy rodzinne podają, że dziadek mój „prócz swojej pracy w nadleśnictwie, którą wykonywał wzorowo, prócz polowań organizowanych dla różnych arystokratów, dla których moja babcia urządzała przyjęcia, miał zainteresowania artystyczne. Pięknie grał na fisharmonii, rzeźbił, wykonywał różne przedmioty domowego użytku w sposób bardzo piękny i precyzyjny. Jednym słowem był estetą i w tym duchu wychowywał swoje dzieci. Przyczynił się także do budowy kościoła w Kamieniu”.
W Kamieniu rodzina mieszkała w domu nr 821, w części wsi zwanej Bochenki. Prawdopodobnie było to osiedle, osada leśników, w trzech domach obok nr 820, 822, 823 zamieszkiwali również leśnicy - strażnicy leśni, przodkowie Urszuli Posłuszny. Rodzina utrzymywała też bliskie sąsiedzkie relacje z nauczycielem (dyrektorem) szkoły w niedalekiej Cholewianej Górze - Marianem Kucharskim. Pawlikowie byli niejednokrotnie chrzestnymi dzieci swoich sąsiadów. Rodzina mieszkała w Kamieniu przez ponad 21 lat.
Jaką przebył drogę z Czech do Kamienia w Galicji, dokładnie jeszcze nie odtworzyliśmy. Stanowiska nadleśniczych, leśniczych obejmowały głównie osoby przybyłe z Austrii, Czech, Niemiec, które posiadały fachowe przygotowanie do zawodu leśnika. Z prasy austriackiej z lat 1881, 1883 wynika, że właściciele lasów prywatnych, także hr. Resseguier, zamieszczali ogłoszenia oferujące pracę adiunktów, inspektorów leśnych, leśniczych w majątku ziemskim Nisko. Możliwe jest zatem, że Józef K. Pawlik w tym czasie znalazł zatrudnienie u hr. Resseguiera.
Józef K. Pawlik przez długie lata był leśniczym, inspektorem lasów, zarządcą lasów. Całe życie związany był z rodziną Resseguierów i dla nich pracował. Był oficjalistą prywatnym, urzędnikiem na służbie właściciela ziemskiego i wykonującym pracę administratora dóbr. Był zarządcą dóbr i pełnomocnikiem hr. Oliviera Rességuiera. Jako prawny reprezentant hr. Resseguiera prowadził w 1887 roku postępowanie o parcelę gruntu w centrum wsi Kamień, przyczynił się do zawarcia z reprezentacją gminną dobrowolnej umowy i zakończenia sporu.
W latach 1889-1904 był jednym z czterech, obok hr. Resseguiera, mężów zaufania z powiatu Nisko, jako oceniacz, wybrany na wniosek c.k. galicyjskiego Towarzystwa gospodarczego we Lwowie i c.k. Towarzystwa rolniczego w Krakowie.
Jego największą bez wątpienia zasługą dla mieszkańców Kamienia było to, że pełnił funkcję sekretarza komitetu budowy kościoła w Kamieniu, znał się na sztuce kancelaryjnej, prowadził rachunki i był skarbnikiem komitetu, kwestarzem na rzecz budowy kościoła, organizował i nadzorował skrupulatnie pracę budowy kościoła. Zakres jego obowiązków wykraczał poza zwykłe administrowanie i nadzorowanie wydatków dotyczących budowy kościoła, wykonywał szereg prac zlecanych przez komitet i Przewodniczącą hr. Marię Resseguier, czynności o charakterze organizacyjnym czy kontrolnym i nadzorczym. W swoją pracę wkładał dużo trudu i serca, a swoimi dokonaniami naznaczył swój udział w rozwoju Kamienia i powiatu niżańskiego, do którego należał wówczas Kamień.
Protokoły z posiedzeń komitetu budowy kościoła są pisane pięknym kaligraficznym pismem, zapewne pisał je sekretarz komitetu Józef K. Pavlik. Woryginalnych protokołach widnieją podpisy hr. Marii Resseguier z Kinskich (obok jej podpisu także podpis Pavlika).
Józef K. Pawlik zmarł na serce 30 września 1904 r. w wieku 53 lat. Pochowany został na parafialnym cmentarzu, jako jedna z pierwszych osób tutaj spoczywająca, razem ze swoim synem Bogusławem. Żona Anna Pawlikowa po jego śmierci prawdopodobnie w 1911 r. razem z dziećmi przeprowadziła się do Rzeszowa.
fot. arch. pryw. A. Pawlik
Anna Pawlik-Wywrot, grudzień 2023
|
|
|